Pierwszy raz zdarzył się podczas fali upałów. Byłam rozgrzana i oszołomiona, okna szeroko otwarte, pot spływał mi po plecach. Kiedy obok jego mieszkania przejechał pociąg, wydałam dźwięk – dla mnie był to zmysłowy jęk rozkoszy, ale on pewnie usłyszał coś bliższego ranionemu ptakowi morskiemu.

Zatrzymał się. „Wszystko gra?”

„Tak” – zaszczękałam. „Właśnie miałam potężny orgazm.”

Spojrzał mi w oczy i wypowiedział słowo, o którym marzy każda kobieta w łóżku: „K.”

Może mi uwierzył, a może nie. Tak czy inaczej, rzucił okiem na swojego penisa i skinął głową z aprobatą. I jak pokolenia kobiet przede mną, kontynuowałam – głośno, dramatycznie, mówiąc wszystkie właściwe słowa, wyginając się i wzdychając jak doświadczona aktorka.

Szkoda, że Stella Adler nigdy nie prowadziła zajęć z udawania orgazmów.

Poznaliśmy się, gdy starałam się nic nie czuć. Był kwintesencją downtownowego faceta: na pół etatu scenograf, na pół skater (cokolwiek to znaczy), zawsze z gitarą, pokryty tatuażami i głęboko zaangażowany w nieodpisywanie na wiadomości. Przypominał mi, że świat nie kręci się wokół mnie, obiecywał, że zaraz przyjdzie, po czym zasypiał przed przybyciem.

Jego mieszkanie to był wynajmowany lokal w Chinatown, schowany pod mostem Manhattan Bridge, gdzie niebo wydawało się zbyt bliskie, a powietrze pachniało durianem. Miał klasyczny układ kolejowy – długi i wąski, z sypialniami na obu końcach. W jego pokoju znajdował się materac na podłodze, sznur lampek, które nigdy się nie gasiły, i odklejające się plakaty na ścianach. Za każdym razem, gdy przejeżdżał pociąg, cały budynek trząsł się, jakby miał się zawalić.

Nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego poza wspólnym lękiem przed bliskością, ale widywałam go prawie codziennie przez trzy tygodnie. Miał imponująco dużego penisa i emocjonalną głębię kuchennej gąbki, ale zwijał idealne jointy i całował tak, jakby próbował mnie wymazać. Patrząc z perspektywy czasu, z w pełni rozwiniętym mózgiem, teraz nigdy nie tolerowałabym takiego zachowania wiecznego chłopca. Ale wtedy absolutne minimum wydawało się wystarczające. To właśnie jest w byciu młodym i przerażonym samotnością – przekonujesz siebie, że okruchy to uczta, bo boisz się, że odejdzie. Może udawanie wydawało się bezpieczniejsze niż proszenie o więcej i bycie odrzuconym.

Niektóre moje przyjaciółki zasługują na Oscara za udawanie – prawdziwe Meryl Streepy sypialni. Nazwijmy jedną z nich Sue, zdobywczynię nagrody za najlepszą rolę w Jednonocnym Standzie z Marco Barmanem. (Oklaski.) Problem? Sue stała się zbyt dobra. Teraz zakłada, że każdy mężczyzna oczekuje fajerwerków, nawet jeśli nic nie zrobił, żeby na nie zasłużyć. Co gorsza, jest przekonana, że wszyscy też udają – nieuczciwość rodzi paranoję.

Zaczęłam postrzegać moje kiepskie umiejętności aktorskie jako błogosławieństwo. Po tej pierwszej (i jedynej) próbie szczerość stała się moim domyślnym ustawieniem. I oto rzecz: szczerość zwykle rodzi więcej szczerości. Musiałam faktycznie rozmawiać z partnerami o tym, co lubimy, czego nie lubimy i – co najważniejsze – czego naprawdę chcemy.

Nie jestem tu, by osądzać tych, którzy udawali. Gdybym była w tym lepsza, może nadal bym to robiła. Ale utrata tej opcji zmusiła mnie do zadania trudnych pytań: Dlaczego udajemy? Kogo tak naprawdę oszukujemy – ich czy siebie? Czy chodzi o ochronę kruchych ego, czy może zinternalizowaliśmy przekonanie, że nasza przyjemność jest opcjonalna, tylko przedstawieniem, a nie czymś, na co zasługujemy?

Wystarczy spojrzeć na pornografię. W niemal każdej scenie kobieta jest – Porno sprawia, że krzyki podczas seksu wydają się tak naturalne i bez wysiłku jak orgazm. Dla wielu mężczyzn stało się to ich podstawową edukacją seksualną. Kiedy pierwszy raz ktoś mnie palcował, robił to jak uczestnik Chopped z 30 sekundami na zegarze i bez przygotowanego dania. To bolało. Był zdeterminowany – ale kompletnie nie miał pojęcia. Nic nie powiedziałam i nadal zastanawiam się, czy kiedykolwiek poprawił swoją technikę.

Oto wnioski – a może przebudzenie: Odrzućmy przedstawienie i faktycznie się uczmy, nawet jeśli oznacza to zaczynanie od podstaw. (Nie, Michael, to mój pępek. Zwolnij, Joe – młoty pneumatyczne są na budowie.)

Teraz, jeśli nie jestem bliska finału, mówię to. Żadnego udawania, żadnej teatralności, żadnej kontroli szkód. Jeśli coś jest nie tak, zatrzymuję się. To niezręczne, oczywiście – nikt nie lubi być osobą, która przerywa seks, żeby porozmawiać – ale wolę to niż udawanie.

Kiedyś myślałam, że seks polega na byciu lubianą. Teraz widzę go jako pracę zespołową – dwoje ludzi robiących razem coś trochę dziwnego, starając się nie zepsuć. Najlepsze doświadczenia są chaotyczne, szczere i czasem zaskakująco satysfakcjonujące. Chodzi o przyjmowanie tego, co jest oferowane, bez wstydu – jak powrót do domu boso, z butami w ręku i włosami w ustach. Albo spojrzenie komuś w oczy w trakcie i powiedzenie: „Nie, nawet nie jestem blisko”, i obserwowanie, jak przyjmuje to ze spokojem. Bez przesady, bez filmowej magii – po prostu prawdziwe życie.