Klana de Kooningów

„Dopiero zaczęłam używać kolorów w swoich rysunkach” – mówi 29-letnia Lucy de Kooning Villeneuve, prowadząc mnie przez salon domu swojego dzieciństwa w Springs, spokojnej, zalesionej części East Hampton w stanie Nowy Jork. Wskazuje na stos pastelowych akwarel na stoliku kawowym. „Kolor zawsze jest bardziej zabawny”.

Minęło ponad dziesięć lat, odkąd ostatnio widziałam Lucy. Jej białoblond włosy, niegdyś długie i splątane od codziennych kąpieli w oceanie, są teraz proste i ścięte na długość brody. Jej chropawy śmiech jest taki, jak go pamiętam, a gwar gości przemieszczających się przez otwartą kuchnię wydaje się znajomy. W ten słoneczny majowy dzień urządziła prowizoryczne studio na tarasie – dwa sztalugi i niski drewniany stół zastawiony tubkami farb i pędzlami.

Lucy pochodzi z rodziny artystów, którzy od pokoleń pracowali w tym ogrodzie lub w jego okolicach. Jej dziadek, Willem de Kooning, kupił tę ziemię w 1963 roku, budując dom i studio na kilku dzikich akrach przy Springs Fireplace Road. Na skraju dębowego trawnika wciąż stoi jego dwupiętrowe studio, wypełnione obrazami owiniętymi folią. Jego żona i artystyczna partnerka, Elaine de Kooning, miała studio po drugiej stronie wąskiego portu w North West Woods. Matka Lucy, Lisa de Kooning, rzeźbiła zwierzęta z brązu – słonie, krowy, barany – wiele z nich wciąż „stoi na straży” wokół domu.

Potem, w liceum, byliśmy my – przypadkowa grupa lokalnych nastoletnich artystów, którzy eksperymentowali z różnymi mediami w domu de Kooningów. Budowaliśmy rampy do skateboardu, przewracaliśmy Lucy do góry nogami, by odciskała pomalowane stopy na suficie, i puszczaliśmy w kółko „Call Me Maybe” Carly Rae Jepsen. Dom stał się centrum twórczych psot, dzięki wierze Lisy w moc zabawy. „U mamy zawsze były farby, sztuka, zwierzęta i zabawa” – mówi Lucy. Lisa wypełniła posesję zwierzętami – miniaturowymi kucykami Sarą i Joe, świniami (Peter, Wilbur, Daisy i Dude), kłodniakiem o imieniu Bubba i białą kakadu o imieniu Lulu. Przekształciła też sypialnię Lucy w „neonowy pokój” – przestrzeń oświetloną światłem UV, gdzie przyjaciele mogli malować po ścianach, pod warunkiem że nie pisali swoich imion, co de Kooningowie uważali za „nudne”.

Choć od śmierci jej matki minęło 12 lat, Lucy kontynuuje jej dziedzictwo, zachęcając młodych artystów do kreatywności. Od trzech lat uczy sztuki 120 uczniów szkoły średniej na Upper West Side, pomagając im ożywiać ich szalone kartonowe kostiumy i gipsowe rzeźby. Jej ostatni dzień w Stephen Gaynor School to 14 czerwca; potem przeprowadzi się na stałe do Springs, by skupić się na malarstwie. (5 lipca otwiera grupową wystawę w Keyes Art w Sag Harbor, a już przekazała pięć akwarel i jeden obraz na aukcje charytatywne dla Springs Historical Society i Springs Food Pantry).

„Prace, które tworzę w Springs, bardzo różnią się od tych, które robię w mieście. Zmienia się energia moich linii i kolorów” – mówi Lucy. Jest też energia samej przestrzeni. „To może być przytłaczające, tworzyć sztukę obok kogoś, kogo tak głęboko podziwiam” – dodaje, śmiejąc się i spoglądając w stronę ogrodu. „On zawsze jest tam”.

Campo Cuttica

Trzydziestoletni Benjamin Sosne, który dorastał w Southampton, również pamięta dom Lucy jako „opiekuńcze miejsce, gdzie kreatywność zawsze była zachęcana”. Sam dopiero niedawno zwrócił się ku sztuce, porzucając karierę w nieruchomościach, by spędzać długie godziny w przemysłowym studio, eksperymentując z farbą, rzeźbą, a nawet armatami. „Rzadko znajduje się wspólnotę i mentora” – mówi Benjamin. Na szczęście znalazł oba u Cutticów.

Studio Benjamina znajduje się wśród kilku metalowych magazynów na 40-akrowej posiadłości rodziny Cutticów we Flanders, około 50 minut na zachód od Springs wzdłuż Montauk Highway. Niegdyś farma kaczek, ziemia została przekształcona na początku XXI wieku przez rzeźbiarkę i metaloplastyczkę Glorię Kisch. Teraz to kapryśny krajobraz, usiany 60-stopowymi sosnami, kamienistymi strumieniami, trzema stawami zamieszkanymi przez żółwie jaszczurowate i zabawne metalowe rzeźby z kolekcji Glorii.

W 2019 roku uznany argentyński malarz Eugenio Cuttica i jego żona Ruth kupili posiadłość. Razem z synami, Franco i Lautaro, przewieźli swoje deski surfingowe, dwa bostońskie teriery, drewniane rzeźby i ogromne płótna z East Hampton. Rodzina przekształciła przestrzeń w Campo Cuttica – działające studio, galerię, dom rodzinny i miejsce spotkań artystycznych dusz. Artyści, którzy wynajmują tu studio, nie tylko zyskują miejsce do pracy – stają się częścią rodziny.

Po drugiej stronie szerokiego pola 35-letni Franco Cuttica wycina elektryczną piłą drewnianego konia, jego bujne włosy schowane pod odwróconą baseballówką. „Nie próbuję naśladować konia” – mówi, wygładzając pysk szlifierką. „Pozwalam drewnu odkryć konia, którym już jest”. Zaczął tworzyć rzeźby z dryfującego drewna w liceum, przeszukując lokalne plaże w poszukiwaniu idealnych kawałków. (Po raz pierwszy zobaczyłem jego pełne gracji drewniane konie, gdy byłem niezdarnym ósmoklasistą – niezgrabnym w każdym calu – i zrobiły na mnie trwałe wrażenie). To, co zaczęło się jako licealny „side hustle”, ostatecznie opłaciło jego czesne na studiach i przerodziło się w prosperującą karierę artystyczną na East End.

„Mój ojciec nauczył mnie, jak tworzyć sztukę” – mówi Franco – „ale też jak ją sprzedawać”. Eugenio, którego wielkoformatowe malarstwo figuratywne było wystawiane na całym świecie, wciąż jest przewodnikiem w Campo Cuttica. Daje feedback, dzieli posiłki z rezydentami i zawsze ma pod ręką błyskotliwą uwagę.

„Eugenio spojrzy na moje obrazy i wskaże, co działa, a co nie” – wyjaśnia Benjamin. „Jest tylu utalentowanych artystów” – dodaje Franco – „ale tworzenie sztuki może być samotną podróżą”.

Wizja Cutticów ożywa podczas ich comiesięcznych letnich asados. Centralnym punktem jest ogromny grill, na którym Franco przygotowuje 20-funtowe steki dla bosonogich gości. Wokół niego ludzie tańczą, rozmawiają i słuchają muzyki na żywo – często w wykonaniu lokalnych muzyków i przyjaciół Franco z liceum. Z drinkami w dłoniach i psami przemykającymi między nogami goście wędrują po otwartych pracowniach, gdzie płótna wciąż lśnią świeżą farbą. Zaproszenia rozchodzą się pocztą pantoflową, choć Franco przyznaje, że czasami jeździ po mieście i wręcza ulotki ludziom, którzy „wyglądają interesująco”. W okolicy znanej z prywatnych posiadłości i wysokich żywopłotów Cutticowie uważają dzielenie się swoją ziemią – i tworzenie przestrzeni zarówno dla kreatywności, jak i celebracji – za obowiązek.

Dwadzieścia mil na wschód, za Parrish Art Museum i w dół Scuttle Hole Road, 28-letnia Cornelia Channing przygotowuje się do meczu softballa w swoim ogrodzie – 158-akrowej posiadłości lepiej znanej jako Channing Daughters Winery. „To może brzmieć banalnie” – mówi, przeszukując pojemnik ze sprzętem sportowym – „ale z przywilejem tej przestrzeni wiąże się odpowiedzialność. Chcemy ją jak najlepiej wykorzystać”.

Jej ojciec, Walter Channing, kupił tę ziemię w 1979 roku, kształtując wzgórza i sadząc winorośle na dawnym polu ziemniaczanym. Zbudował też stolarnię, tworząc wielkoformatowe rzeźby z powalonych drzew, które pozyskiwał przy pomocy lokalnej straży pożarnej. „Walter był siłą natury, sportowcem...” – Franco opisuje to jako „stan sztuki”. Cornelia dodaje: „Jako dziecko przebywanie w pobliżu kogoś, kto tworzył taką sztukę, było niesamowicie ekscytujące i zabawne”. Jego masywne rzeźby – przewrócone drzewa i 40-stopowy żółty ołówek, który wydawał się zdolny pisać wiadomości na niebie – stały się charakterystycznymi punktami ogrodu. „Zbudowanie tego artystycznego królestwa było jego życiowym marzeniem” – mówi.

Teraz redaktorka w The New York Times, Cornelia przez lata pisała dla East Magazine i The East Hampton Star, rozwijając przystępny styl wykraczający poza East End. Ona i jej siostry przejmują też nowe role w rodzinnym winnicy, gdy długoletni CEO odchodzi na emeryturę w tym roku.

W Memorial Day matka Cornelii, Molly Channing, obsługuje grill, przewracając hot dogi i hamburgery. Chrzest żwiru zwiastuje kolejnych gości – osoby z energicznymi psami, małymi dziećmi i skrzynkami napojów gazowanych. Po trawniku rozsiani są lokalni artyści, tacy jak Scott Bluedorn, Ellie Duke, Harris Allen, Julian Mardoyan-Smyth i Nick Whelan. „Życie towarzyskie tutaj jest szalone” – zauważa Cornelia. „Jest tu ogromna społeczność osób w wieku 25–40 lat, które mieszkają tu przez cały rok, i to całkowicie zmieniło ten obszar”.

Wersja Hamptons Cornelii jest daleka od ekskluzywnych klubów z butelkowym alkoholem, odwiedzanych przez typy z branży finansowej w lnianych strojach. Jej East End kręci się wokół zżytej grupy – czaty grupowe organizują potlucki, nocne seanse filmowe i północne kąpiele w oceanie. „Marzeniem” – mówi – „jest przyciągnięcie większej liczby artystów do ogrodu rzeźb. Rozmawialiśmy też o rozpoczęciu rezydencji, gdzie rzeźbiarz w drewnie mógłby pracować w starej pracowni”.

Dodaje: „Jesteśmy prawdziwą, działającą społecznością artystyczną. Moi przyjaciele są ambitni – nie tylko dla siebie, ale też dla tego miejsca”.

### Wspólnotowe galerie

Trzydzieści minut w dół South Fork, gdzie główny deptak Montauk przechodzi w wydmy i zarośla, kolejna niekonwencjonalna przestrzeń artystyczna cicho przekształca krajobraz. Max Levai, 37-letni były nowojorski marszand sztuki, który niegdyś prowadził Marlborough Gallery, przeprowadził się na East End podczas pandemii i przejął XVII-wieczną ranczo bydła – uważane za najstarsze w Ameryce. Niegdyś własność Mickeya Drexlera, 26-akrowa farma koni znajduje się niedaleko byłego domu Petera Bearda i posiadłości Rooseveltów. Teraz to dom The Ranch, działającej galerii mieszczącej się w zaadaptowanej stodole.

„Chodzi o to, by zakwestionować to, czym powinna być galeria” – wyjaśnia Max, podczas gdy jego 95-funtowy mieszaniec rottweiler i gończy, Monday, biega w kółko po pustym piaskowym placu. W przeciwieństwie do nieskazitelnych białych galerii wzdłuż Main Streets Hamptons, The Ranch zaprasza artystów do życia, pracy i wystawiania na tej rustykalnej posesji. „Chciałem zobaczyć, co się stanie, gdy sprowadzisz artystów w miejsce i po prostu pozwolisz im istnieć i tworzyć” – mówi Max.

Pierwszą stałą strukturą w The Ranch nie jest ściana galerii – to żywa rzeźba Mamouna Nukumanu Friedricha-Grosvenora zatytułowana Ziemia i niebo. Wykonana z wierzby i bambusa, 40-stopowa geokopuła jest posadzona bezpośrednio w polu, a jej pleciona rama ma z czasem przesuwać się i zapuszczać głębsze korzenie. W ciągu pięciu lat wierzba będzie się całkowicie samodzielnie podtrzymywać, podczas gdy bambus ulegnie rozkładowi. „Jest tu zaangażowanie wykraczające poza pieniądze” – mówi Max. „Jest odpowiedzialność w utrzymywaniu czegoś, co żyje”.

Organiczne, architektoniczne instalacje Mamouna stały się zielonymi punktami orientacyjnymi w całych Hamptons. Siedząc w jego największej dotąd rzeźbie, z gałęziami splecionymi 18 stóp nad głową, wiatr wydaje chrzęst przez kołyszącą się konstrukcję.

Urodzony w Southampton, Mamoun dorastał wśród artystów – jego matka, Saskia Friedrich, i ojciec, Jeremy Grosvenor, są lokalnymi artystami. Jeden dziadek to land artysta, którego prace są wystawiane w Storm King Art Center, a drugi założył Dia Art Foundation. „Jestem głęboko pod wpływem mojej rodziny” – mówi – „ale też tego miejsca”. Dorastanie wśród tak nieskazitelnego piękna, wyjaśnia, wiąże się z poczuciem obowiązku – by wykorzystać zasoby tego krajobrazu dla dobra. Jego prace pojawiają się teraz w wielu miejscach: w Campo Cuttica, Folly Tree Arboretum, The Ranch, Tripoli Gallery i prywatnych domach. Lucy również ma nadzieję zainstalować jedną z jego konstrukcji w posiadłości de Kooningów.

Mamoun opisuje swoje rzeźby jako „obrazy w czasie”, dzieła, które przekształcają ekosystem w miarę wzrostu. Szybko rosnące drzewa, takie jak wierzby i topole, zostaną ostatecznie zastąpione przez długowieczne gatunki, takie jak klony czerwone i platan