Na koniec 2021 roku Marina Diamandis stanęła na rozdrożu. Walijska artystka, obecnie mieszkająca w Los Angeles, właśnie wydała swój piąty album, wypełniając tym samym kontrakt podpisany z Atlantic Records jako 21-letnia debiutantka na londyńskiej scenie indie-pop. Miniona dekada nieustannego nagrywania, wydawania, promowania i koncertowania odbiła się na jej zdrowiu, pozostawiając po sobie długotrwałe problemy. W końcu mogła zatrzymać się i skupić na powrocie do formy.
„Zanurzałam się w muzyce, mediach i książkach, które wydawały mi się podnoszące na duchu i pozytywne. Trudno to wyjaśnić – może to nie brzmi ekscytująco” – mówi Diamandis ze swojego domu w LA. „Ale kiedy próbujesz zmienić swój wewnętrzny świat, musisz otaczać się rzeczami, które niosą inną energię”.
Efekt tego resetu? Jej szósty album, Princess of Power, który ukazuje się dziś – tytuł odzwierciedlający jej nowo odkrytą wolność jako niezależnej artystki. Żartobliwy i odważny, ten krążek to energetyczny powrót. Pierwszy singiel, „Butterfly”, zawiera chwytliwy refren, a utwory takie jak „Rollercoaster” i „Final Boss” pulsują radością i buntem.
Tutaj Diamandis rozmawia z Vogue o przejściu na niezależność, o tym, jak album zmienił jej podejście do miłości do siebie, oraz o zuchwałym hołdzie dla Salmy Hayek w utworze „Cuntissimo”.
Vogue: Dzień dobry, Marina! Gdzie jesteś dzisiaj?
Marina: Szczerze? W łóżku w LA, podparta poduszkami. Dwa dni temu nagrywałam klip i wciąż dochodzę do siebie.
Czy to było intensywne nagranie?
Tak – 14 godzin, bardzo fajnie, ale z dużą ilością tańca. Były nawet sceny na linach, czego nigdy wcześniej nie robiłam.
Jak się czujesz dwa tygodnie przed premierą albumu? Denerwujesz się, czy tym razem jest inaczej?
Nie odczuwam tremy. Przede wszystkim jestem podekscytowana – i ciekawa reakcji ludzi. To zdecydowanie popowy album, ale różnorodny w porównaniu z dotychczasowymi singlami. Kiedy czuję inspirację, mam nadzieję, że inni też, ale z sztuką nigdy nie wiadomo. Mimo to czuję, że jest gotowa, by go wydać.
To twoje pierwsze niezależne wydawnictwo. Co skłoniło cię do tej decyzji?
Byłam związana z Atlantic przez pięć albumów, a kiedy umowy wygasły, nie przedłużałam ich. To przywilej bycia ugruntowaną – na początku trudno być niezależną. Po kilku latach szukania kierunku nawiązałam współpracę z BMG tylko na ten album. Więc nie jest to w pełni niezależne, ale mam własną wytwórnię i kontrolę kreatywną, co jest najważniejsze. Zwykle to wytwórnie decydują, ale teraz to ja.
Jednym z największych frustracji wielu artystów jest chęć nakręcenia określonego typu klipu, a potem potrzeba zgody 20 osób, żeby dostać budżet. Już nie muszę się z tym męczyć, co jest niesamowite.
Wróćmy do momentu, gdy zaczynałaś pisać ten album. Czytałam, że wychodziłaś z trudnego okresu zdrowotnego i że pisanie było dla ciebie sposobem na wyjście z tego. Czy to prawda?
Częściowo tak, ale gdy zaczynałam pisać, sytuacja nie była już tak burzliwa. Wyszłam z najgorszego. Przez siedem lat zmagałam się z przewlekłymi problemami zdrowotnymi, których nikt nie potrafił zdiagnozować. Latem przed rozpoczęciem pracy nad tym albumem skupiłam się na powrocie do zdrowia i znalezieniu przyczyny.
Pierwszym utworem, który napisałam, był Everybody Knows I’m Sad – euforyczny, ale lirycznie dość mroczny. Pisząc kolejne, jak „Rollercoaster” i „Butterfly”, słuchałam dużo Kylie Minogue, muzyki lat 70., ABBY i oczywiście Madonny, która zawsze była dla mnie ogromną inspiracją. Ważną częścią tego albumu jest zabawa i ponowne odkrycie tej strony siebie. Dawno już tak nie czułam.
Dlaczego „Butterfly” wydał ci się odpowiednim pierwszym singlem? Metafora mówi sama za siebie, ale te szalone wokale w refrenie to odważny wybór.
Tak, nie zawsze ułatwiam sobie życie. [Śmiech.] Wiem, że to utwór, który się albo kocha, albo nienawidzi, ale nie wyobrażałam sobie, żeby coś innego był pierwszy. Uwielbiam koncept, a sposób, w jaki go przedstawiłam, musiał być dla mnie opowieścią.
Muszę zapytać o „Cuntissimo” – sam tytuł! Pamiętasz, skąd wziął się ten pomysł i jak rozwijał się utwór?
Byłam w studiu sama, właśnie pisałam, i chyba najpierw wymyśliłam tytuł. Patrzyłam na zdjęcia glamour starszych kobiet, które stały się inspiracją dla utworu – ale w zabawny, żartobliwy sposób. W wieku 39 lat oczywiście myślę o starzeniu się i o tym, jak chcę wejść w kolejny rozdział, zwłaszcza jako osoba publiczna. Widok silnych starszych kobiet mnie inspirował. Jednym z największych kłamstw, jakie mówi się kobietom, jest to, że tracimy wartość z wiekiem. Próbując zatrzymać proces starzenia, tracimy siłę, która przychodzi z byciem już młodą.
Sophia Loren była wielką inspiracją, podobnie jak Salma Hayek – ona jest po prostu niesamowita. Jako kobiety w patriarchalnym społeczeństwie potrzebujemy sztuki – czy to muzyki, filmów, czy książek – która wzmacnia naszą pewność siebie i siłę. O tym właśnie jest „Cuntissimo”.
Widziałam filmik, w którym Salma Hayek tańczy do tego utworu i mówi, że go uwielbia – to coś wielkiego!
O mój Boże, dosłownie płakałam, gdy to zobaczyłam.
Wspomniałaś o zabawie, a twój humor naprawdę błyszczy na tym albumie. To ważny element twojej wczesnej twórczości, ale na dwóch ostatnich płytach był mniej obecny. Dlaczego teraz wrócił?
Bo znów czuję się żywa i dobrze. Jako artystka przechodzisz przez różne fazy. Mój ostatni album powstał w 2020 – zupełnie inne czasy, bardzo polityczne. Po prostu od dawna nie czułam się sobą. Humor to znak, że się rozwijasz. Jeśli jesteś żartobliwa, to nie tylko przetrwasz. I szczerze, to nie była świadoma decyzja – po prostu podążałam za instynktem.
To, jak się czułam, naprawdę mnie uszczęśliwiło.
Temat władzy i tego, jak się wyraża, wciąż wydaje się bardzo polityczny. Czy stał się bardziej widoczny, bo jesteś teraz niezależną artystką? Czy może po prostu badałaś różne – często bardziej kobiece – wyobrażenia o tym, co znaczy być silną?
Myślę, że to coś, czego sama się nauczyłam na swojej drodze. Zwłaszcza w show-biznesie i kulturze celebryckiej sprzedano nam wąskie wyobrażenie władzy. Ale po tym, jak wielu mężczyzn upadło, a ich systemy zostały obnażone, wiele z nas zrozumiało, że władza często polegała na manipulacji i kontroli. To skłania do pytania: Jak naprawdę wygląda prawdziwe wzmocnienie?
Jednym z głównych tematów tego albumu było nauczenie się, czym naprawdę jest miłość. Nigdy nie byłam dobra w ochronie siebie, a tworzenie tej płyty pomogło mi na nowo zdefiniować miłość do samej siebie. Nawet w codziennych relacjach często mylimy przywiązanie lub poszukiwanie bezpieczeństwa z miłością – a to nie to samo. Trudno to wyjaśnić, ale to odkrycie było dla mnie wielką inspiracją przez ostatnie 18 miesięcy. Co zabawne, bo w tym czasie nie byłam w związku – w ogóle nie chodziłam na randki.
Innym ważnym tematem jest to, że okazywanie miłości nie powinno być postrzegane jako słabość. Czy te przemyślenia wpłynęły na muzykę w nieoczekiwany sposób?
Absolutnie. Zawsze bałam się, że okazywanie miłości sprawi, że będę narażona na wykorzystanie. Ten strach pojawił się wcześnie – na pewno pod koniec nastoletniości, co było dla mnie bardzo kształtującym okresem. Wciąż nad tym pracuję, próbując oczyścić się ze starych lęków, żeby móc kochać swobodnie jako ja. To było trudne, ale naturalnie przełożyło się na muzykę.
Opowiedz mi więcej o wizualnym świecie, który stworzyłaś do albumu.
Podczas pisania zrobiłam coś nowego – wymyślałam tytuł utworu, a potem robiłam mood board, zanim jeszcze napisałam piosenkę. Dla utworów takich jak „Rollercoaster” i „I <3 U” mood boardy były eksplozją kolorów, tekstur i energii. Nie jestem pewna, czy to w pełni przetłumaczyło się na efekt końcowy, ale to była podstawa inspiracji. Wizualia miały vintage’owy, retro klimat. Moja dyrektorka kreatywna, Bethany Vargas, była niesamowita w kształtowaniu tego wszystkiego.
Poza mood boardami chciałam wyrazić kobiecość w sposób, który teraz jest dla mnie naturalny. Nawet jeśli chodzi o okładkę albumu, od początku wiedziałam, że chcę nagie lub częściowo nagie plecy – nic więcej nie było jeszcze ustalone, jak gorset czy wstążki. To zmysłowe, ale nie w sposób, który zaspokaja męskie spojrzenie. Chodzi o to, by pozwolić kobiecości i zmysłowości błyszczeć bez bycia zbyt seksualnym czy szokującym.
To także odzyskiwanie części siebie, które musiałam tłumić, żeby innym było wygodnie. Pochodząc z konserwatywnej greckiej rodziny, czułam tę presję, by łagodzić swoją seksualną energię – ale to zaburza wewnętrzną równowagę. Seksualna energia to... (urywa myśl)
Nasze ogólne zdrowie i szczęście są tak ważne, ale historia naprawdę zaburzyła tę równowagę. Ja też pracowałam nad uleczeniem niektórych z tych rzeczy.
Foto: Courtesy of Marina
Wcześniej wspomniałaś o większej kontroli nad budżetem – czy to wpłynęło na to, że klipy stały się tym razem ważniejsze?
Absolutnie. Przy dwóch ostatnich albumach nie było dyrektora kreatywnego, a myślę, że ta osoba w zespole jest kluczowa – pomaga połączyć wszystko w całość, zamiast zostawiać cię samej z tym zadaniem. Tym razem chciałam, żeby album niósł określoną energię, i choć pisałam go z myślą o innych, wizualia były bardzo dla mnie. Może to dlatego, że od dawna nie miałam silnej tożsamości wizualnej, ale naprawdę chciałam stworzyć piękny świat wokół albumu – coś, na co wciąż będę patrzeć z miłością za lata. I na razie to działa.
Jak planujesz świętować premierę albumu?
Właśnie sprawdzam harmonogram. Chyba tego dnia gram na Pride, a następnego na Governor’s Ball. Szczerze, jeszcze nie wiem. Pewnie po prostu wypiję dobrą martini z moim zespołem gdzieś w mieście. Ale w którymś momencie tego tygodnia chcę się wyszaleć – po prostu nie wiem, który wieczór będzie odpowiedni. Mamy dużo na głowie, ale jakoś to ogarniemy.