„Szaleństwa z Shaunem” Hamisha Bowlesa po raz pierwszy ukazało się w lutowym numerze „Vogue’a” z 2014 roku. Aby otrzymywać więcej najciekawszych materiałów z archiwum „Vogue’a”, zapisz się do naszego newslettera Nostalgia.

Kiedy byłem chłopcem i w Londynie spadał śnieg, moja siostra i ja braliśmy drewniane tace od herbaty i szliśmy na łagodne stoki w pobliżu Whitestone Pond na szczycie Hampstead Heath. Z radosną grozą pędziliśmy w dół wzgórza, zwykle kończąc w stercie pomponowych czapek, siniaków i wełnianych rękawiczek, które przezornie połączone były gumkami, żeby się nie zgubiły.

To były moje pierwsze i ostatnie próby ślizgania się na śniegu.

Moja rodzina nie jeździła na nartach, podobnie jak moi przyjaciele z dzieciństwa. Kiedy poznałem ludzi, którzy spędzali lato, pracując w chaletach lub flirtując z przystojnymi instruktorami narciarstwa, uznałem, że na naukę jest już za późno – a poza tym nie przepadałem za fondue. Bardziej niż niebezpieczeństwa na stoku nie znosiłem jednak strojów. Podziwiałem zdjęcia Jacquesa-Henriego Lartigue’a z alpejskich przygód z lat 10. XX wieku, na których kobiety noszą tweedy i futra Chanel i Patou, a mężczyźni – pluszowe spodnie, cienkie swetry i eleganckie buty. A potem widziałem napuchnięte, syntetyczne ubrania i niezgrabne buty naszych czasów – cóż, resztę sami znacie. Jeśli mogli sprawić, że Księżna Walii wyglądała jak niebieski człowiek Michelin, to jaką ja miałem szansę?

Ale dziesiątki lat później pomysł Anny wywołał moje przejście w średnim wieku na stok, a konkretnie na ostry świat snowboardu.

Plan był taki: odwiedzę Jake’a Burtona, guru snowboardu, i jego zespół w siedzibie Burtona w Vermont. Następnie, wyposażony w deskę na zamówienie, udam się do Keystone w Kolorado, aby nauczyć się pędzić w dół 12-tysięcznej góry z zawrotną prędkością, przymocowanym do deski z włókna szklanego i drewna w kształcie gigantycznej szpatułki do lodów. Dzięki, Anna. I to nie wszystko: moim instruktorem w Kolorado miał być Shaun White, rudowłosy mistrz snowboardu, który zdobył złoto olimpijskie w 2006 i 2010 roku i zapowiadał się dobrze na igrzyska w Soczi. Potrafi też wykonać w powietrzu na wysokości około 7,5 metra podwójny obrót o 1260 stopni – który nazywa Tomahawkiem, ponieważ go wymyślił. Czas na ostry wdech.

W Burlington w Vermont, dwa tygodnie przed Świętem Dziękczynienia, panuje w Burtonie euforia. Śnieg spadł tydzień wcześniej, więc 350 pracowników może zamienić biurową rampę dla deskorolki na stok. Jake, ich przywódca, jest sympatyczny, ojcowski i młody duchem – jak każdy zapalony snowboardzista. Jego pracownicy, zafascynowani snowboardem, są tak wyluzowani, że praktycznie leżą.

A potem są psy. Nazwanie tego miejsca przyjaznym psom to niedopowiedzenie. Jest tu 130 zarejestrowanych psów – nie torebkowych pomeranianów, ale mocnych psów górskich. Jake ma Lily, białego retrievera. Psy biegają w stadach lub zwijają się na sofach rozstawionych w biurze dla ich wygody. Na recepcji stoją miseczki z psimi przysmakami.

W wejściu, ogrzewanym przez trzaskający ogień, przy którym wyleguje się para psów, na ścianach wisi historia snowboardu, w tym wczesne prototypy Jake’a zainspirowane czymś zwanym Snurfer. Na mistrzostwach Snurfingu w 1979 roku Jake pojawił się ze swoją deską na zamówienie, wyposażoną w wiązania do mocowania stóp – i narodził się snowboarding. „Byłem frajerem na zajęciach z majsterkowania!” – śmieje się Jake, który stworzył ponad 100 prototypów, zanim zbliżył się do deski, która faktycznie mogła ślizgać się po śniegu. Potem wyruszył w trasę ze swoimi podstawowymi projektami, próbując przekonać sklepy, by je sprzedawały. „To było brutalne” – mówi o tym samotnym okresie, który nazywa swoją „fazą Willy’ego Lomana”. „Sklepy surfingowe nie chciały tego, sklepy narciarskie nie chciały tego, sklepy z deskorolkami… nikt nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Pewnego razu wyszedłem z 35 deskami, a wróciłem z 37” – po tym, jak wściekły właściciel sklepu zwrócił dwie niesprzedane deski z poprzedniego sezonu. Powoli w całym kraju zaczęły pojawiać się małe grupki śmiałych – i często podatnych na kontuzje – entuzjastów; Jake znał prawie każdego z nich.

Snowboarding nie był sportem olimpijskim aż do Nagano w 1998 roku, gdzie Jake był rozczarowany, widząc, że został błędnie zapisany jako „snoboarding”. Zawodników wysłano w „ulewną burzę”, w której narciarze nie mogli startować. „To było zniechęcające” – wspomina. Do Soczi w 2014 roku oczekiwano, że będzie to najpopularniejszy sport zimowy.

Moja deska ma wzór liliowej kamelii, zainspirowany smokingiem Toma Forda, który założyłem na swoje pięćdziesiąte urodziny, z napisem „BURTON” na spodzie w czcionce logo VOGUE. W sklepie Burtona na miejscu mocuje się liliowe wiązania, a ja dobieram resztę rozbudowanego sprzętu. Jestem zachwycony, że kolaboracja Pharrella Williamsa obejmuje żywą, chińską żółć z peruwiańskimi akcentami tekstylnymi, a najnowsza kolekcja Shauna White’a to inspirowana latami 70. czarna dżinsowa tkanina z obcisłymi klapami i nitami – wyraźnie skrojona na jego zwartą, żylastą sylwetkę. Praktycznie muszę położyć się na podłodze przymierzalni, żeby wcisnąć się w spodnie, które, niestety, są rozmiaru L. Wszystkimi tymi kolekcjami kieruje Greg Dacyshyn, charyzmatyczny dyrektor kreatywny Burtona. Dacyshyn (jak wszyscy go nazywają) zaprojektował olimpijski strój amerykańskich snowboardzistów, a ja jestem pierwszym osobą z zewnątrz, która go widzi. Wzorowany na zabytkowym amerykańskim patchworkowym kołdrze, ma subtelną, poetycką atmosferę **Dni raju**. Shaun wydaje się jednak nieprzekonany. „Zobaczymy, jak będę wyglądał w sztruksie” – powie mi później, unosząc brew.

W pięknym Stowe mieszkam w rozległym Mountain Lodge. Ponieważ sezon zaczyna się za tydzień, miejsce jest niesamowicie przypominające **Lśnienie** z jego niekończącymi się, echo roznoszącymi korytarzami i pustymi restauracjami z wysokimi sufitami. Ale stok dla początkujących jest tylko krótki spacer stąd. Zapięcie butów w deskę bez przewracania się to nie lada wyzwanie, ale prawdziwym wyzwaniem jest utrzymanie krawędzi deski skierowanej w dół z dala od śniegu – prosty pomysł, który okazuje się brutalny dla ścięgien podkolanowych (na szczęście moje zostały wzmocnione w Equinox, gdzie były profesjonalny bokser Jared bezlitośnie przygotowywał mnie do snowboardu). Sam Shaun skupia się na biometrii; nie może pozwolić sobie na zbytnie przybranie na masie, bo byłby zbyt ciężki na górze na swojej desce. „Jest na granicy wątłości” – mówi Jake. „Żylasty”. Po całym życiu lądowania z dużych wysokości nogi Shauna, jak się przekonam, są lekko wygięte, jak u Charliego Chaplina w roli Małego Trampa – efekt spotęgowany przez obcisłe spodnie, które preferuje.

Na śniegu Jake jest opiekuńczy i spokojnie dodaje otuchy. „Uwielbiam uczyć ludzi jeździć” – mówi. „Uczyłem swoje dzieci i łzy napływały mi do oczu”. Aby zademonstrować, zjeżdża ze stoku z bez wysiłkową gracją, a esowate zakręty, które zostawia na świeżym śniegu, przypominają ozdobne podpisy Elżbiety I. Powietrze jest tak czyste, że niemal odurza, widoki są zapierające dech w piersiach, a ostrożne wskazówki Jake’a dają mi głupią odwagę.

Należycie przygotowany, tydzień później udaję się do Keystone w Kolorado. Pierwszą rzeczą, która wita mnie w moim apartamencie, gdy przyjeżdżam w środku nocy, jest uśmiechnięta głowa czarnego niedźwiedzia zamontowana na ścianie – ostrzeżenie, gdyby było potrzebne, by nie zbaczać z utartych ścieżek w ciemności.

Następnego dnia czeka mnie wyzwanie włożenia sprzętu, a potem niezręczna wędrówka do imponującej kolejki gondolowej. Dla ścisłości, mam straszny lęk wysokości. Pewnego razu głupio zarezerwowałem kapsułę na London Eye na siedemdziesiąte urodziny mojego ojca i spędziłem cały boleśnie powolny obrót, kurczowo trzymając się ławki i cicho szlochając. Tymczasem mój mały siostrzeniec i jego przyjaciele z radością przyciskali się do szklanej podłogi i ścian kapsuły, a inni goście popijali szampana, podziwiając widok na Alexandra Palace sześć mil na północ. Więc teraz wyruszam z niemałą obawą.

Ale o co chodzi: moje serce jest w gardle nie tyle z czystego przerażenia, co z przytłaczającego zachwytu nad majestatycznym krajobrazem. Wielkie białe góry najeżone są wysokimi sosnami, a w oddali leży jezioro Dillon, którego szklana tafla kryje pod sobą atlantyckie miasteczko górnicze z XIX wieku.

Zatrzymujemy się w połowie góry na stoku dla początkujących, idealnym miejscu na start. Do Jake’a dołącza Gabe L’Heureux, fotograf i menedżer zespołu Burtona, i razem prowadzą mnie przez kręte zakręty. Moja pewność siebie rośnie powoli, aż oglądam nagranie z iPhone’a i widzę niepokojący obraz zgarbionej staruszki z baśni braci Grimm.

Następnego dnia przyjazny, urodzony w Wielkiej Brytanii Mark Lawes – weteran 20 sezonów w Nowej Zelandii, trzech w Szkocji i piętnastu w Keystone – dołącza do mojego coraz większego zespołu mentorów snowboardowych, który teraz obejmuje nawet samego Shauna White’a. Udało mi się założyć ochraniacze na nadgarstki na lewą stronę. „Pewnego razu założyłem wiązania na lewą stronę na zawody” – śmieje się Shaun. „To był ostatni raz, kiedy sam zakładałem swój sprzęt!”.

Mark skupia się na tym, żebym patrzył w górę i cieszył się oszałamiającymi widokami. „Gdybyś prowadził samochód, nie gapiłbyś się na pedały, prawda?” – mówi.

„Jestem trochę złym trenerem” – przyznaje Shaun. „Nie analizuję rzeczy; wszystko tłumaczę na podstawie uczucia”. Ale jego niskokontrastowe rady są potężne. „Kiedy skręcisz górną część ciała, dolna część podąży za tobą” – mówi mi. „Wszystko prowadzi przednie ramię… utrzymuj płynność. Kiedy pokonasz tę subtelną przeszkodę” – dodaje – „cała góra się otwiera – możesz iść wszędzie!”.

Plan jest taki, żeby odpocząć po południu, ale po lunchu nie mogę się doczekać, żeby wrócić na śnieg. Doprowadza mnie do szaleństwa patrzenie, jak narciarze i snowboardziści zjeżdżają z góry stylowymi łukami i zakrętami. Ostatnią kroplą jest widok matki i jej maleńkiej córeczki – która nie może mieć więcej niż cztery lata – które pewnie suną razem po ogromnej ścianie góry.

Tego wieczoru kolacja z niesamowicie czarującym Shaunem okazuje się odkrywcza. Właśnie wrócił z Austrii, gdzie ćwiczył swoje skoki. Trenuje osobno half-pipe i slopestyle (ten drugi, debiutujący olimpijsko w Soczi, obejmuje serię połączonych skoków i trików na stalowych poręczach). Jego charakterystyczne rude włosy, niegdyś tak długie i bujne jak u libertyna z czasów Karola II, są teraz krótko przycięte z sprężystym pompadour. Shaun preferuje Burberry i Saint Laurent, które obie szyją ubrania na jego szczupłą sylwetkę. Chociaż teraz podróżuje stylowo z zabytkowymi bagażami Vuittona z Maxfield w Los Angeles, nie odkrył zakupów, dopóki nie skończył 21 lat i nie zaczął projektować linii dla Target. „Nie wiedziałem, że można przymierzać ubrania!” – mówi mi. „Mam sponsora od ósmego roku życia. Po prostu szedłem do magazynu, patrzyłem na zdjęcie koszulki czy czegoś i mówiłem: «To jest fajne»”.

Jak to wszystko się zaczęło?

„Byłem tym okropnym dzieckiem” – wspomina. Urodzony z wadą serca, w wieku czterech lat był już na nartach. „Miałem tyle energii, że moi rodzice pomyśleli: «Wsadzimy go na snowboard; będzie ciągle padał, a my będziemy go pilnować». Po prostu zakładali, że nie złapię bakcyla”.

Najwyraźniej się pomylili. Shaun uwielbiał swojego starszego brata Jessego, który był od niego siedem lat starszy, i wkrótce opanował wszystkie jego snowboardowe sztuczki. Rodzice zapisali go na zawody, a jego talent szybko stał się niezaprzeczalny. Wygrał swój pierwszy wyścig w wieku sześciu lat. „Nie robili desek ani butów w moim rozmiarze, więc nosiłem buty narciarskie” – mówi. Burton wkroczył, by go sponsorować, gdy miał siedem lat. „To była pomocna dłoń na wczesnym etapie, ponieważ pięcioosobowej rodzinie trudno było sobie pozwolić na wszystko – karnety narciarskie