Indigo De Souza śpiewa w swoim utworze „Heartthrob”, odważnym hymnie o byciu wykorzystywaną w młodości: „Nie znałam różnicy między kochaniem a nawiedzaniem”. Wzniosłe melodie popowe pozwalają jej odzyskać autonomię, a powtarzająca się buntownicza linia „I really put my back into it” brzmi potężnie. Utwór jest pierwszym singlem z albumu Precipice, jej czwartej i jak dotąd najbardziej dopracowanej płyty popowej.

Tytuł albumu przyszedł artystce z Karoliny Północnej niespodziewanie podczas pracy z producentem Elliotem Kozlem (znanym ze współpracy z SZA i Finneasem). „Nagraliśmy więcej piosenek, niż potrzebowaliśmy” – wspomina. „Znalazłam stary refren, który napisałam w złym nastroju – schowany w jakimś folderze. Słowo «precipice» nagle wydało się idealne, chociaż nigdy wcześniej go nie używałam”. Dla De Souza symbolizowało stanie na krawędzi zmiany, nie wiedząc dokładnie, co czeka w przyszłości.

Ich chemia twórcza była natychmiastowa. De Souza, znana z surowego brzmienia indie, od dawna chciała zgłębić bardziej popowe terytoria. To, co zaczęło się jako luźne sesje w Los Angeles, szybko przerodziło się w Precipice – 11 dynamicznych utworów, łączących szczere teksty o zdrowiu psychicznym, miłości i autorefleksji z żywiołową energią popu. Nawet po ukończeniu albumu nagrywali dalej, ilekroć przyjeżdżała do LA z rodzinnego miasteczka w górach.

Jesienią ubiegłego roku huragan Helene zniszczył dom i dobytek De Souza, oszczędzając jedynie gitarę, laptop i kilka pamiątek uratowanych przez współlokatorów. Po powrocie do LA przelała te doświadczenia na zupełnie inną płytę – mroczniejszy, napędzany gitarami projekt z melancholijnymi balladami. Ma też gotowy kolejny album, skłaniający się ku „eksperymentalnemu country”.

Gdy wspominam, jak dziwne musi być uczucie, gdy sztuka rodząca się z intensywnych emocji pojawia się poza kolejnością, śmieje się: „Jestem na łasce tego, jak działa branża”. Ale Precipice to punkt zwrotny. „Miałam taką jasność podczas tworzenia – zrozumiałam swoje emocje w nowy sposób” – mówi. „To przerażające, ale piękne. Akceptuję chaos, a nawet gdy jest bałagan, ta wizja mnie ekscytuje”.

Poniżej De Souza opowiada o muzyce pop, odnajdywaniu wspólnoty w LA i braku lęku przed nieznanym.

Vogue: Czy pisanie zawsze było dla ciebie terapeutyczne? Czy może bywa trudne, bo zmusza cię do konfrontacji z rzeczami, których wolałabyś unikać?

Indigo De Souza: I jedno, i drugie. Czasem emocje łatwo przelewają się w muzykę, ale innym razem opieram się pisaniu, bo każe mi zmierzyć się z tym, co czuję. Nie potrafię pisać z innego miejsca niż emocje, więc będę zwlekać z sięgnięciem po gitarę. Ale przełamuję się – muszę.

Fot. Hannah SommerGdy coś mnie porusza, wiem, że granie i pisanie pomoże.

Mając na uwadze wszystko, przez co przeszłaś, jak teraz postrzegasz swoją wcześniejszą twórczość?
Wszystkie moje poprzednie albumy są dla mnie wyjątkowe na różne sposoby – ta muzyka jest bardzo osobista. Każda płyta różni się od poprzedniej, jakbym ciągle zmieniała podejście do pisania. Czasem, gdy ich słucham, to niemal surrealistyczne – nie zawsze pamiętam, jak pisałam niektóre utwory ani co chciałam przekazać. Weźmy Always – jest tak intensywny, a wersja koncertowa jest bardzo specyficzna, z dużą ilością krzyku. Proces jego powstawania jest teraz mglisty. Jestem w pełni obecna w utworach, które tworzę, ale te starsze wydają się jak duchy.

Not Afraid to pierwsza piosenka napisana na Precipice. Jakie emocje w nią włożyłaś?
Szczerze? Chciałam po prostu nawiązać kontakt z Elliotem i zaimponować mu. W ciągu pierwszej godziny wiedziałam, że jest wyjątkowy – uwielbiałam jego energię i sposób pracy. Nigdy wcześniej nie miałam „ślepej” sesji, ale od razu się zrozumieliśmy. Chciałam dać z siebie wszystko – najodważniejsze teksty i prawdziwe ja – a on stworzył atmosferę, w której czułam się na tyle bezpiecznie, by to zrobić.

Heartthrob to pierwszy singiel, z mocną narracją o byciu wykorzystywaną jako młoda kobieta. Jak powstał ten utwór?
Starałam się mówić o tej piosence ostrożnie, bez zbytniej dosłowności czy potencjalnych triggerów. Opiera się na osobistym doświadczeniu z młodości, ale chciałam odnieść się do zbiorowej rzeczywistości – zwłaszcza kobiet – bycia młodą i manipulowaną przez kogoś starszego. Przekształcenie tego uczucia uwięzienia w coś głośnego i mocnego było wyzwalające.

Crush i Heartbreaker wydają się bliźniaczymi utworami – jeden o euforii nowego zauroczenia, drugi o bólu, który może po nim nastąpić. Jak układałaś kolejność na albumie?
To był właściwie najłatwiejszy album do ułożenia, choć zwykle to trudne. Masz rację – te dwie piosenki są o tej samej osobie i emocjach, które wtedy czułam.

Na tej płycie łączysz gitarowe korzenie z bardziej popowym brzmieniem. Dlaczego teraz eksplorujesz pop?
Częściowo dlatego przyjechałam do LA i pracowałam z różnymi producentami – zawsze chciałam tworzyć muzykę pop, ale z głębokimi, znaczącymi tekstami. Pop to mój ulubiony gatunek. W studiu było odświeżające zagłębienie się w niego, bo zwykle mierzę się z ciężkimi, kathartycznymi emocjami. Nie żeby pop nie był emocjonalny – jest – ale ma w sobie szczególną radość, którą chciałam uchwycić.

Elliot nie jest producentem popowym, więc początkowo miałam obawy. Ale moje pragnienie tworzenia popu i jego wszechstronność dały wyjątkowy efekt.

Jaki rodzaj popu uwielbiasz?
Mam obsesję na punkcie wyrazistego, błyszczącego, energetycznego popu z romantycznym klimatem. Mura Masa to wymarzony współpracownik – podobnie jak Charli XCX i Caroline Polachek.

Opowiesz o okładce? Wiem, że projektuje je twoja mama. Ta – z szkieletową istotą w wodzie – jest uderzająca.
Chcę, żeby każda okładka pokazywała starzenie się tej postaci. Ta płyta jest jaśniejsza i wyraźniejsza niż cokolwiek, co dotąd stworzyłam – brzmienie jest ostre i mocne. Przywodzi mi na myśl żywą rafę koralową, kolorowy podwodny świat. Szkielet reprezentuje coś surowego pod powierzchnią piękna. Słowo „precipice” symbolizuje bycie pomiędzy dwoma światami – jak wchodzenie i wychodzenie z wody.

Jak zmieniło się twoje pojęcie domu i wspólnoty?
Nadal czuję, że stoję na krawędzi czegoś zupełnie nowego – nie wiem, jak się to rozwinie. Spędziłam całe życie w małych miasteczkach Karoliny Północnej, więc przeprowadzka do LA to ogromny skok poza strefę komfortu. Ale to niezwykle ubogaciło moją sztukę. Tutaj mogę tworzyć muzykę, kiedy chcę, a moi współpracownicy mieszkają niedaleko. To energetyczna, twórcza przestrzeń dla mnie.

W Karolinie Północnej moja wspólnota była głęboko zakorzeniona w ziemi – kameralna, pełna niuansów. Spotykaliśmy się przy ogniskach, chodziliśmy na wędrówki. Na moje ostatnie urodziny zorganizowaliśmy ceremonię na polu, jedliśmy ciasto pod gwiazdami, śpiewając i dzieląc się słowami. Teraz uczę się doceniać różne rodzaje wspólnoty i to, co oferuje LA. Inspiruje mnie ambicja ludzi tutaj – dążenie do bycia najlepszą wersją siebie, ciągłe doskonalenie rzemiosła. To piękne.

To twój pierwszy album od diagnozy zaburzenia osobowości borderline. Jak nazwanie tego wpłynęło na twoją sztukę?
Diagnoza – świadomość, że istnieje struktura i zasoby dla tego, co czuję – dała mi oparcie. Jestem w świetnej grupie DBT (Terapii Dialektyczno-Behawioralnej) tutaj w LA i myślę, że tę nową jasność słychać w mojej muzyce. Wcześniej często czułam się zagubiona. Teraz wciąż jest skomplikowanie, ale mam więcej stabilności podczas tworzenia.

Co cię ostatnio inspiruje?
Obecnie rozpuszczam mózg nad tym sezonem Love Island… ale szczerze mówiąc, najbardziej inspiruje mnie ludzkie doświadczenie. Czy to reality TV, czy głęboka rozmowa nad jeziorem przy obserwowaniu gęsi – wszystko mnie nakręca.

(Rozmowa została zredagowana i skrócona.)