Oto przepisana wersja Twojego tekstu w płynnym, naturalnym angielskim, zachowująca pierwotne znaczenie:
---
Głęboko w nowojorskim Morgan Library & Museum spoczywa The Black Hours, rzadki iluminowany manuskrypt z XV wieku. Podobnie jak wiele modlitewników ze średniowiecza, prowadził on chrześcijańskie rodziny przez codzienne praktyki religijne. Ale to, co wyróżnia The Black Hours – jego przyciemnione węglem strony z welinu, na których srebrne i złote litery oraz misternie wykonane ilustracje religijne lśnią – czyni go również niezwykle delikatnym.
„To jak opowieść o duchach” – mówi artystka Lily Stockman, której własne abstrakcyjne obrazy emanują świetlistą jakością. Nigdy nie widziała The Black Hours na żywo (niewielu miało tę okazję – ostatnio był wystawiany w 1997 roku), ale lata temu usłyszała o tej 500-letniej księdze, teraz pieczołowicie przechowywanej w pudełku wolnym od kwasu. „Jest w tym coś romantycznego” – zastanawia się.
Stockman, prawdziwa polimatka, zaczęła studiować inne średniowieczne księgi godzin w swojej nasłonecznionej pracowni w Glassell Park, dzielnicy w północno-wschodnim Los Angeles, którą dzieli z mężem i trójką małych dzieci. Zauważyła związek między tymi starożytnymi manuskryptami a swoją własną twórczością.
„Uwielbiam kompozycję stron – bujne dekoracyjne bordiury otaczające namalowaną scenę w środku” – mówi 43-letnia Stockman. „Moje obrazy działają w podobny sposób: rama stanowi kontener dla żywych, unoszących się form wewnątrz”. Pociągało ją również to, jak te księgi wyznaczały chwile na cichą refleksję w ciągu dnia.
To poszukiwanie zainspirowało jej najnowszą serię, Book of Hours, która zadebiutuje we wrześniu w nowej galerii Charlesa Moffetta w Tribeca. Tuzin obrazów olejnych ma cechy wspólne z jej wcześniejszymi pracami – żywe obramowania otaczające uproszczone, inspirowane naturą kształty, które przywodzą na myśl nasiona, dalie i łąki. Formy te sięgają jej dzieciństwa na farmie z sianem w New Jersey, gdzie dorastała jako najstarsza z czterech sióstr i odziedziczyła po matce miłość do ogrodnictwa. Nowa seria kontynuuje ten temat, nawiązując do rabarbaru, falujących stawów i wybrzeża Maine.
Ale Stockman postawiła sobie nowe wyzwanie: pozostawienie widocznych śladów swojego procesu twórczego. „Chcę, aby widać było pracę, decyzje, a nawet błędy” – mówi. Mniej wypolerowane, bardziej jak samo życie. W Ipswich, jednym z jej największych nowych dzieł o wysokości siedmiu stóp, pulsująca czerwona, różowa i biała rama odsłania surowe pociągnięcia pędzla. „Kilka lat temu mogłabym to wszystko wygładzić” – przyznaje.
Choć jej obrazy mają geometryczny charakter, niosą ze sobą ręcznie wykonane ciepło, które najlepiej docenić osobiście. „Stojąc przed nimi, nie sposób nie zauważyć lekkiego drżenia linii – jak u Agnes Martin” – mówi Charlie Moffett, który zorganizował Stockman pierwszą indywidualną wystawę, gdy otwierał swoją galerię w 2018 roku. Jest jej oddanym zwolennikiem od czasu, gdy poznali się przez przyjaciół ponad dekadę temu. „Pamiętam, jak dzwoniłem do niej, gdy jeszcze pracowałem w Sotheby’s, mówiąc, że nie otworzę galerii, jeśli nie zgodzi się być moją pierwszą wystawą”.
Od tamtej pory prace Stockman pojawiały się na indywidualnych i zbiorowych wystawach na całym świecie, od Gagosian w Atenach po Maison La Roche Le Corbusiera w Paryżu. „Mogła pozostać w strefie komfortu – jej prace się sprzedawały” – zauważa Moffett. „Ale postawiła sobie wyzwanie, eksperymentując z nowymi paletami i kształtami. To nie jest łatwe dla młodej, odnoszącej sukcesy artystki”.
---
Daj mi znać, jeśli chcesz wprowadzić jakieś dodatkowe poprawki!
2024. Ed Mumford. Dzięki uprzejmości Charlesa Moffetta.
Od najmłodszych lat Lily Stockman była zafascynowana zarówno naturą, jak i sztuką. „W szkole podstawowej bazgrałam konie po całych tabliczkach mnożenia, a w liceum miałam kłopoty za wycinanie rysunków w trawie kosiarką” – wspomina. W czasie studiów licencjackich na Harvardzie, gdzie studiowała sztukę, inspirację czerpała z wycieczek klasowych do muzeum Fogg. „Kuratorzy wyciągali renesansowe ołtarze, które widzieliśmy tylko na slajdach” – mówi. Choć jej styl jest współczesny, jest bogaty w echa sztuki historycznej.
Jej prace niosą też głęboko osobiste podteksty – nawet gdy pełna historia nie jest dla niej od razu jasna. Weźmy Ipswich, obraz z falującymi pierścieniami błękitu i indygo wewnątrz czerwonej ramy. Stockman pamięta profesora, który mieszkał w domu w stylu Cape Cod w pobliżu bostońskich bagien. „Urządzaliśmy tam długie kolacje, obserwując, jak przypływ zalewa trawę na bagnach, a potem odpływa, pozostawiając aksamitne kępki w błocie” – mówi. Później natknęła się na stare czarno-białe zdjęcia trawy koszonej i układanej dla bydła – „jak nowoangielska odpowiedź na stogi siana Moneta”. Dopiero wtedy połączyła obraz ze swoim dzieciństwem na farmie z sianem. „Te kształty często wyłaniają się z czegoś ukrytego w mojej podświadomości. Dopiero gdy przybierają formę na płótnie, zaczynam je rozumieć”.
Ale to nie tylko formy sprawiają, że obrazy Stockman są tak uderzające – to także kolor, żywy i harmonijny w sposób, który jest zarówno ekscytujący, jak i uspokajający. „Jest wybitną kolorystką” – mówi kuratorka Helen Molesworth, która zaprezentuje Stockman w nadchodzącej wystawie Davida Zwirnera o nowym pokoleniu kalifornijskich artystów światła i przestrzeni. Przed studiami magisterskimi na NYU Stockman spędziła rok w Jaipurze, studiując miniatury mogolskie, co pogłębiło jej szacunek dla koloru – od surowców, takich jak sproszkowany lapis lazuli na ultramarynę, po moc pewnych kombinacji.
Lily Stockman, Love Letter, 2024. Ed Mumford. Dzięki uprzejmości Charlesa Moffetta.
Ze wszystkich jej pasji ogrodnictwo może być najbardziej kształtujące – i najlepszą metaforą dla jej pracy. „To mój rodzimy język do zaznaczania czasu” – mówi. Kiedy rozmawiałyśmy wczesnym latem, zauważyła zmieniające się kolory i zapachy w jej ogrodzie: irysy blakną, róże właśnie zakwitają. Jej matka wprowadziła ją w teorię koloru przez kwiaty, zabierając ją jako dziecko do jednego z nielicznych ogrodów w USA zaprojektowanych przez Gertrude Jekyll. Jekyll traktowała rośliny jak farby, układając miękkie błękity i lawendy na skraju ogrodu, aby zatrzeć granicę między ziemią a niebem.
Jednak ogrody, tak jak życie, są kruche. „Płatki róży mogą być przepiękne, ale mogą też ulec zniszczeniu” – zauważa Molesworth. „Stockman mierzy się z tą dwoistością – zarówno w sztuce, jak i w życiu”. Dlatego jej akceptacja niedoskonałości w nowych pracach wydaje się tak ekscytująca. Drżenie linii, skaza na płatku, łuszcząca się krawędź strony książki – to ślady czegoś żywego, czegoś, co błyszczy przez użytkowanie.