Atmosfera na sali operacyjnej stała się napięta. Jeszcze chwilę wcześniej w powietrzu unosiły się kojące dźwięki „Moon River” Franka Oceana z mojej playlisty porodowej, a personel medyczny prowadził swobodne rozmowy. Teraz w pomieszczeniu zapanowała niepokojąca cisza. Mój mąż na chwilę wyszedł, ale z drugiego końca sali słyszałam ciche gruchanie i chrząkanie noworodka, który dopiero przyzwyczajał się do życia poza łonem matki – dźwięk, który natychmiast przyniósł mi ulgę. Ale ten moment był krótkotrwały.
„Czy jest pani absolutnie pewna, że nigdy wcześniej nie miała pani żadnych zabiegów na macicy?” – zapytała moja ginekolog-położnik z Cedars-Sinai, która prowadziła mnie przez całą ciążę. W jej głosie wyczuwałam niecodzienne napięcie. Między głębokimi oddechami i mdłościami wywołanymi lekami zapewniłam ją, że nie. Przed tym cesarskim cięciem nigdy nie byłam w ciąży, nie miałam poronienia ani żadnej operacji.
W końcu położono mojego syna obok mnie i po raz pierwszy mogliśmy się zobaczyć. Ale szybko go zabrano, gdy lekarze poinformowali mnie, że potrzebują więcej czasu, by dokończyć zabieg. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że odkryli u mnie placenta accreta – stan, w którym łożysko zamiast oddzielić się po porodzie, wrasta w macicę i okoliczne narządy. Łożysko, które odżywiało moje dziecko, wrosło w ścianę macicy, zmuszając lekarzy do jej wywinięcia na lewą stronę, aby je usunąć.
W Stanach Zjednoczonych około 1 na 14 osób z placenta accreta umiera, często z powodu masywnej utraty krwi – czego udało mi się uniknąć o włos. Ta przypadłość stała się znacznie częstsza na przestrzeni dziesięcioleci: w latach 60. dotyczyła 1 na 30 000 ciąż, a w latach 2000. – już 1 na 533. (Ryzyko wzrasta przy wcześniejszych cesarskich cięciach, więc wraz z ich częstszym wykonywaniem rośnie też liczba przypadków accrety). Zwykle można ją wykryć podczas ciąży za pomocą USG, ale u mnie przeszła niezauważona, co sprawiło, że nagłe odkrycie podczas operacji było jeszcze bardziej niebezpieczne.
Dodatkowym czynnikiem ryzyka była ponura rzeczywistość: wśród osób czarnoskórych i rdzennych Amerykanek po 30. roku życia śmiertelność okołoporodowa jest cztery do pięciu razy wyższa niż wśród białych. Mając 36 lat i pochodzenie rdzenne, byłam boleśnie świadoma, jak łatwo mogłam stać się kolejną smutną statystyką. Patrząc wstępnie, zastanawiam się, czy to życie w Kalifornii uratowało mi życie.
Kalifornia odpowiada za około 1 na 9 porodów w USA, a w obliczu braku krajowych standardów opieki okołoporodowej stan ten poczynił znaczące postępy w redukcji śmiertelności matek. (Dla porównania, Teksas ma najwyższy wskaźnik śmiertelności matek wśród krajów rozwiniętych).
Kluczem do sukcesu Kalifornii jest California Maternal Quality Care Collaborative (CMQCC) – przełomowa inicjatywa mająca na celu zwiększenie bezpieczeństwa porodów. Założona prawie 20 lat temu przez lekarzy i pielęgniarki ze Stanforda, była pierwszym ogólnostanowym projektem skupionym wyłącznie na zdrowiu matek. Od tamtej pory śmiertelność matek w Kalifornii spadła o 65% między 2006 a 2016 rokiem, podczas gdy w skali kraju wskaźnik ten rósł. Zainspirowane tym, wszystkie 50 stanów utworzyło własne koalicje perinatalne – choć poziom zaangażowania jest różny, a tylko 36 otrzymuje federalne dofinansowanie.
Podstawą działań CMQCC są darmowe, dostępne do pobrania zestawy narzędzi, które pomagają szpitalom przygotować się na nagłe sytuacje porodowe. W moim przypadku zespół z Cedars-Sinai zastosował protokoły postępowania przy krwotokach – w tym wytyczne dotyczące placenta accreta opracowane przez dr. Elliotta Maina ze Stanforda dla CMQCC.
Tygodnie po porodzie były wyczerpujące – bolesne i emocjonalnie trudne, ale przetrwałam je dzięki niezłomnej opiece męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek w pełni wrócę do siebie, ale zdaję sobie sprawę, jakie miałam szczęście, że przeżyłam. Wciąż nie przetworzyłam tego, co mi się przydarzyło. W tamtym czasie nawet rozmowy z przyjaciółmi i rodziną wydawały się dziwne – jakby to wszystko spotkało kogoś innego. Między pilnymi potrzebami syna a przytłaczającą rzeczywistością macierzyństwa i tak nie miałam czasu, by o tym myśleć.
Dzięki mojej lekarce, Jamie Temko, oraz zespołowi z Cedars-Sinai przeżyłam, by doświadczać radości i wyzwań macierzyństwa. Ale gdy w całym kraju rośnie liczba śmiertelnych przypadków, którym można było zapobiec, a głębokie nierówności wciąż istnieją, nie mogę przestać myśleć o tych, którym się nie udało. Jeśli one nie mogą opowiedzieć swoich historii, kto zrobi to za nie?