„Alexander Calder w Saché” autorstwa Johna Russella po raz pierwszy ukazał się w lipcowym numerze „Vogue” z 1967 roku. Aby zobaczyć więcej najciekawszych materiałów z archiwów „Vogue”, zasubskrybuj nasz newsletter Nostalgia tutaj.
Do połowy lat 60. romans między Francją a Ameryką wygasł. Gdy ludzie z obu stron spoglądali przez Atlantyk, widzieli krajobraz rozczarowania. Amerykanie, którzy dorastali, czytając powieści i pamiętniki wielkich ekspatriantów, napotykali nową Francję: zajęte, nowoczesne społeczeństwo napędzane przez Coca-Colę, hamburgery i drogerie – Francję tak odległą od światów Ambasadorów czy Nocy jest łaskawa, jak Rosja Kosygina od tej u Turgieniewa.
W tej nowej Francji synowie dawnych strzelców i rębaczy częściej cytują ceny akcji Bethlehem Steel niż zajmą się twoim domem za dziesięć dolarów tygodniowo. Francuzi również byli zaskoczeni: typowy Amerykanin we Francji to już nie bogaty amator wspierany przez Wall Street, lecz transatlantycki menedżer radzący sobie dzięki nieopodatkowanemu dodatkowi służbowemu.
Gdyby jedno miejsce i jedna osoba mogły temu wszystkiemu przeciwdziałać, byłoby to miasteczko Saché i Alexander Calder. To niezwykłe, jak głęboko w sercu Francji, niczym nacinanie nogi jagnięcej, można odkryć sposób życia w dużej mierze niezmieniony od czasów Balzaka, wraz z amerykańskim rezydentem, który ucieleśnia pionierskie cnoty: niezależność, uczciwość, prostolinijność i szczery, nieskażony sposób mówienia. Calderowi słusznie przypisuje się wynalezienie mobile; każdy, kto widział go w Saché, wie, że on i pani Calder na nowo rozniecili również poczucie całkowitego zaufania między Francuzami a Amerykanami. Oczywiście, jest uznanym geniuszem i każdy lubi mieć geniusza za sąsiada. Ale to nie jego geniusz uratował coś z upadku stosunków francusko-amerykańskich – to dlatego, że jest wyraźnie większy, prawdziwszy i lepszy od innych ludzi.
Odwiedzający Saché nie znajdą bezmyślnego uwielbienia, jakie otaczało „wielkich ludzi” lat 20. i 30., ani kręgu pochlebców i agentów, jakich inni artyści w wieku i na stanowisku Caldera trzymają wokół siebie. Mógłby mieć duży dom, sekretarkę i wielu służących, ale on i pani Calder robią wszystko sami, tak jak wtedy, gdy nie mieli innego wyboru. „Starałam się pomyśleć – powiedziała niedawno pani Calder – czy coś naprawdę zmieniło się w naszym życiu, i zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę pojechać na lotnisko i kupić bilet do Nowego Jorku, mogę to zrobić bez zmartwień. To właściwie jedyna różnica”.
Saché było wioską Balzaka i do około roku temu panorama wzdłuż północnego brzegu Indre nie zmieniła się prawie od czasu, gdy jego melancholijna „kobieta trzydziestoletnia” doświadczała emocji, które teraz bardziej pasują do zniechęconej pięćdziesięciopięciolatki. Ale dziś można podążyć klasyczną balzakowską pielgrzymką przez dolinę i zobaczyć wysoko nad sobą sylwetki dużych stabile’i Caldera stojących na czatowni przy jego nowym studio. Z daleka trudno wiedzieć, do czego je porównać – przywodzą na myśl inżynierię, architekturę, życie zwierząt i egzotyczne rośliny. Jak wszystkie ważne dzieła sztuki, można je rozumieć na wielu poziomach i z wielu perspektyw. I w przeciwieństwie do wielu podziwianych nowoczesnych rzeźb, nie wydają się przesadnie wymyślne ani nie na miejscu, gdy zestawione z naturą; zamiast tego, dochodzą z nią do porozumienia i obie na tym zyskują. Promieniują rodzajem życzliwej magii, idealnie pasując do doliny Indre, która nie jest krajobrazem odpowiednim dla psychicznych zawirowań.
Sam Calder nie jest ślepy na takie zmagania, ale jego praca dowodzi, że optymistyczna sztuka nie musi być mdła. W relacjach międzyludzkich jest typem osoby, która mogłaby na nowo wynaleźć społeczeństwo i zrobić to lepiej, a w jego pracy dominującymi cechami są inteligencja... równowaga, jasność, hojność i poczucie zabawy. Ludzie wyczuwają te cechy, nawet nie wiedząc wiele o sztuce, dlatego jeśli jedziesz do Saché i pytasz o drogę do jego domu, sąsiedzi nie wskażą tylko niejasno z drugiej strony ulicy. Podejdą, wychylą się przez okno twojego samochodu i powiedzą ci, jakie masz szczęście, że go odwiedzasz.
Calder pochodził z rodziny rzeźbiarzy – zarówno jego ojciec, jak i dziadek pracowali w tym medium. Gdyby talent artystyczny był po prostu dziedziczny, mógłby naturalnie pójść w ich ślady, tak jak Churchill czy Roosevelt weszli do polityki. Ale tworzenie rzeźb i prawdziwe angażowanie się w świat to nie zawsze to samo. Już jako student Calder chciał zrozumieć, co napędza świat – dosłownie, studiując inżynierię, i w przenośni, ponieważ sam świat sztuki go nie zaspokajał. Nie interesowało go tworzenie sztuki, która po prostu przypominała to, co było wcześniej.
W tym czasie jego ojciec, Stirling Calder, był szanowaną postacią w świecie sztuki. Pascin nazwał go „najprzystojniejszym mężczyzną w naszym towarzystwie”, a gdy Alexander miał siedemnaście lat, jego ojciec nadzorował sekcję rzeźby na Wystawie Panama-Pacific w San Francisco w 1915 roku. Ale młodszy Calder chciał się wyrwać i miał talent, aby to zrobić. W Stevens Institute of Technology w Hoboken w New Jersey uzyskał najwyższe oceny w historii w geometrii wykreślnej. Miał – i nadal ma – dar do podchodzenia do zadań, jakby był pierwszym, który je podejmuje. Gdy wypłynął w morze jako zwykły marynarz, zrobił to z duchem wikińskiego wojownika z IX wieku.
Pracując dla gazety w St. Louis, Calder odkrywał prowincjonalną Amerykę świeżym okiem Robinsona Crusoe eksplorującego swoją wyspę. W tartaku w Independence w stanie Washington widział pnie drzew i odległe ośnieżone szczyty, jakby były nowe na ziemi. Nawet teraz, przechodząc przez wiejską ulicę, którą przemierza kilkanaście razy dziennie, pozostaje w pełni obecny. Jeśli kiedykolwiek urodził się z autopilotem, dawno go odrzucił.
Czterdzieści lat temu ostatniego lata Calder przeniósł się do Paryża, osiedlając się na małej uliczce za cmentarzem Montparnasse nazwanej na cześć Daguerre’a. Miał wiele umiejętności, ale nie wydawały się one do siebie pasować. To było niezwykłe, aby wykształcony inżynier mechanik był również karykaturzystą-reporterem Police Gazette, i niewiele sensu miało, aby ktoś, kto zaoszczędził tysiące, studiował u Luksa i Johna Sloana w Nowym Jorku, a następnie zaciągnął się jako marynarz handlowy płynący do Hull w Anglii. Do dwudziestego ósmego roku życia mógł wydawać się po prostu kolejnym nieukształtowanym artystą. Tradycyjne studia artystyczne nie przykuwały jego pełnej uwagi, ani konwencjonalne praktyki artystyczne nie angażowały cech, które najbardziej go intrygowały. Szukał stylu, który mógłby uchwycić humor, zwinność, silną osobowość i poetycką inwencję w zwięzły, uderzający sposób.
Te cechy były żywo widoczne w cyrku Barnuma, który Calder relacjonował dla New York Police Gazette. Paryż końca lat 20. był ostatnią ostoją ponadprzeciętnych osobowości scenicznych, które nie polegały na wzmocnieniu. Artyści tacy jak Josephine Baker, rzadko uwieczniani na filmie i nigdy w telewizji, rozkwitali dzięki magii żywej obecności. Calder natychmiast to rozpoznał i gdy zaczął tworzyć portretowe rzeźby z drutu, Baker była jednym z jego pierwszych modeli.
Te portrety uchwyciły ducha lat 20. podobnie jak rysunki Ingresa z bogatymi gośćmi zrobiły to dla Rzymu wiek wcześniej – destylowały esencję epoki. Rzeźbione w przestrzeni, a nie na płaskiej powierzchni, posiadają oniryczną intensywność. I ta żywość nie pochodziła z bezpiecznych wyborów: jego modele obejmowali Fernanda Légera, Helen Wills, Calvina Coolidge’a, Carla Zigrossera i Kiki de Montparnasse – żadne z nich nie było konwencjonalne. Portrety mają wspólną cechę. Gdy umieści się je w przeciągu, wydają cichy, stały wibrujący dźwięk, który wbrew rozsądkowi sprawia, że wydają się żywe – ludzkie postacie bez ciała i wagi, a jednak fizycznie obecne.
Calder obserwował swoje modele z precyzją inżyniera, odzierając ze wszystkiego, aż pozostawały tylko ich istotne cechy. Stosował to podejście również do innych tematów: na przykład jego Romulus i Remus byli karmieni przez niezwykle łagodną, dziesięciostopową wilczycę.
Ale prawdziwym przełomem Caldera w jego wczesnych paryskich latach był jego miniaturowy cyrk. Postaci takie jak Cocteau, Léger, Mondrian, Kiesler, Varèse, Le Corbusier i Van Doesburg poznały go najpierw jako twórcę i operatora tej misternie skonstruowanej, pomysłowo oszczędnej zabawki. Podobnie jak w przypadku jego portretów z drutu, Calder studiował i analizował ruchy artystów cyrkowych, aż mógł je odtworzyć, usuwając wszystkie nieistotne elementy.
Dziś rzadko można zobaczyć pełny cyrk; jego elementy są przechowywane w czterech zamkniętych walizkach w Saché. Jednak przetrwało wystarczająco wiele pojedynczych figurek, abyśmy mogli docenić, że jego urok nie polega tylko na mechanicznym kunszcie, ale na indywidualnym życiu, jakie Calder dał każdej postaci. Znamienne, że często przeszukiwał studio, aby uratować zagubionego kangura z uszkodzonymi łapami lub zardzewiałego akrobatę.
Calder był wówczas powszechnie lubiany, tak jak jest teraz, a Europejczyków szczególnie uderzała jego prostolinijna, niepodzielna natura. Ucieleśniał to, czego ludzie spodziewali się po Amerykaninie – i o wiele więcej. Nie zjednało to jednak ojca Louisy James. Calder wypatrzył ich na pokładzie liniowca De Grasse podczas przeprawy przez Atlantyk na zachód w czerwcu 1929 roku. Louisa i jej ojciec wracali z objazdu po Europie, który, mówiąc wprost, był monumentalną porażką.
Jako siostrzeniec Henry’ego Jamesa, pan James był dobrze świadomy, że dobrze urodzeni Europejczycy nie zawsze wychodzili z inicjatywą, aby spotykać się z przyjezdnymi Amerykanami, a ci, którzy to robili, nie zawsze mieli dobre intencje. Mimo wysokich nadziei na nawiązanie eleganckich europejskich kontaktów, znalazł się wraz z córką spotykającymi tylko tych, którzy wałęsali się w holach hoteli, i odpłynął do domu sfrustrowany. Gdy statek opuszczał Cherbourg, wielokrotnie ostrzegał córkę przed prostymi, niewykształconymi amerykańskimi oportunistami, którzy mogliby próbować nawiązać rozmowy na pokładzie z młodymi damami. Był w trakcie takiego wykładu, gdy Alexander Calder minął ich na pokładzie spacerowym, ostro skręcił i złożył nieproszone, ale pełne szacunku pozdrowienie. „Achhh!” – syknął przez zęby pan James, jak urażony łabędź – „Sssss! Już jeden z nich!”.
Calder nie potrzebował dużo czasu, aby zamienić to pierwsze spotkanie w zaloty, a panna James wkrótce została panią Calder. Bycie wielką siostrzenicą Henry’ego Jamesa jest imponujące, ale bycie panią Calder – i radzenie sobie z gracją, jaką Louisa wykazuje w każdej sytuacji – jest jeszcze bardziej. Miró opisał ją raz jako „piękną jak klasyczny posąg” i nie trzeba być artystą, aby wyczuć porządek i spokój, jaki wnosi do ich domu. Dom nie jest schludny w konwencjonalnym sensie, ani jej poczucie porządku nie jest sztywne lub ograniczające.
To po prostu miejsce, gdzie priorytety są mocno i słusznie ustalone. Na powierzchni dwoje Calderów ma bardzo różne style, a on szczególnie lubi podkreślać te kontrasty. Ale nie trzeba dużo czasu, aby zdać sobie sprawę, że jego słynne pomruki i nagre wtrącenia maskują wyjątkowo bystry i subtelny umysł, tak jak... myśli pani Calder są bezpośrednie i pełne pasji, nawet jeśli można wyczuć tryb przypuszczający budujący się na dwa zdania, zanim faktycznie go użyje.
W domu Calderów nie ma ciemnych zakamarków, tak jak w jego sztuce nie ma martwych lub nudnych obszarów. W obu przypadkach wszystko jest wystawione na światło. Nowi goście często są zaskoczeni, odkrywając, że chociaż dom stoi w cieniu przez większą część dnia i jest częściowo wbudowany w skałę, ich pierwsze wrażenie to jasny, żywy kolor. Region Touraine znany jest z jaskiń mieszkalnych, gdzie ludzie żyli pod nawisami klifów od wieków. Dom Calderów czerpie z tej tradycji, ale wywraca ją na nice – przekształcając jaskinię w coś w rodzaju skarbca Aladyna, ze skałą otwierającą się niemal tak dramatycznie, jak gdy Mojżesz uderzył laską w kamień.
Żadne z Calderów nie przejmuje się zbytnio konwencjonalnym wystrojem wnętrz. Tak się składa, że zmysł przestrzenny Caldera jest tak samo ostry w jego domu, jak był w jego cyrkowych tworach czterdzieści lat temu, a pani Calder rozumie różnicę między bałaganiarskim nieładem a domem, który naprawdę funkcjonuje – wzbogacając każdego, kto w nim przebywa.
Dom powinien być miejscem do relaksu, a ponieważ córka Caldera i jej mąż, Sandra i Jean Davidson, mieszkają zaledwie pięć minut drogi stąd, naturalne jest, że „kompleks Caldera” zawiera wspaniałe przykłady jego zabawowego ducha. Czerpie taką samą radość z