Nigdy nie marzyłam o wielkim ślubie jak z bajki, nawet jeśli miałabym kiedyś wyjść za mąż. Jako dziecko miałam dwie obsesje: modę i zmiany klimatu. Dorastając w Nowym Orleanie, szybko zrozumiałam, że moje miasto znajduje się na pierwszej linii frontu walki z podnoszącym się poziomem mórz. Zarywałam noce, oglądając Fashion TV na VH1 (sprawdźcie to), jednocześnie martwiąc się o erozję wybrzeża. Niedawno znalazłam wpis z dziennika, który napisałam, gdy miałam dziewięć lat. Wymieniałam w nim trzy rzeczy, które zaprzątały moje myśli: globalne ocieplenie, mój strój na pierwszy dzień szkoły i chłopaka, który mi się podobał. (Spoiler: To nie był mężczyzna, którego poślubiłam kilka tygodni temu, w równonoc wiosenną.)
W tamtym czasie odrzucałam wizję małżeństwa jako jakiegoś ostatecznego celu. Moja mama, babcia i chrzestna pokazały mi, jak wytyczyć własną ścieżkę. Moja mama była daleka od tradycji – pozwoliła moim siostrom i mi użyć jej sukni ślubnej jako kostiumu na Mardi Gras, nigdy nie traktując jej jak relikwii (wczesny upcycling, może?). Moja chrzestna, nieżyjąca już galerzystka Julie Saul, nigdy nie wyszła za mąż i uosabiała niezależność. A babcia Bea żartowała, że straci swoją „licencję babci”, mówiąc mi: „Nie musisz wychodzić za mąż ani mieć dzieci. Ale jeśli to zrobisz, wybierz kogoś, kto cię rozśmiesza”.
Odłożyłam małżeństwo na bok i skupiłam się na zostaniu prawniczką zajmującą się ochroną środowiska. Gdy podczas studiów uderzył huragan Katrina, rzuciłam się w wir pracy dla organizacji pozarządowych zajmujących się środowiskiem oraz dla współprzewodniczącego kongresowego komitetu ds. globalnego ocieplenia. Ale niespodziewanie zakochałam się w opowiadaniu historii i przeszłam z prawa do PR-u. W 2013 roku współzałożyłam agencję, której celem było wzmacnianie głosów ludzi i organizacji pracujących na rzecz lepszego świata.
Lata później poznałam mężczyznę, który spełniał kryteria babci Bea – dzielił moje wartości i potrafił mnie rozśmieszyć. W 2019 roku spontanicznie zaręczyliśmy się podczas kolacji w Russ & Daughters Cafe na Orchard Street, gdzie rodzina mojej babci prowadziła na początku XX wieku mały straż pończoszniczy. Nie chciałam nowego pierścionka, więc następnego dnia wybraliśmy vintage’ową obrączkę z perłą Mikimoto – wybór, który wydał mi się bardziej zrównoważony. Choć przez chwilę fantazjowałam o wielkim ślubie w Nowym Orleanie, tak naprawdę chciałam czegoś kameralnego, przystępnego cenowo i generującego mało odpadów.
Pandemia dała nam długą przerwę (i dziecko), więc ostatecznie zaplanowaliśmy ślub w zaledwie dwa tygodnie po sześciu latach oczekiwania. Postawiliśmy na kameralność – byli tylko nasi rodzice i nasz syn. Jeśli chodzi o strój, chciałam, żeby wszystko odzwierciedlało moje wartości: używane elementy lub zrównoważone projekty autorstwa przyjaciół. Myślałam, że już mam sukienkę – ażurową kreację z Jerome Vintage – ale w ostatniej chwili zrozumiałam, że to nie to.
Wpadłam w panikę i zwróciłam się do przyjaciół (to jeden z plusów pracy w modzie przez ponad dekadę). Maria McManus od razu powiedziała: „Mam dla ciebie idealną sukienkę”. Była minimalistyczna, misternie wykonana i elegancka. Pisarka Jayme Cyk połączyła mnie ze stylistką Allison Bornstein, która pomogła mi znaleźć buty The Row na Vestiaire Collective i nowoczesne kolczyki z perłami od Completedworks.
Skontaktowałam się też ze stylistką Robyn Davies, która niedawno pomogła mi zreorganizować szafę bez kupowania nowych rzeczy. Pożyczyła mi koronkowe rękawiczki i zasugerowała, żeby zestawić sukienkę z marynarką. Zostały dwa dni, a my dokończyliśmy stylizację beżową marynarką od Another Tomorrow – marki założonej przez Vanessę Barboni Hallik, która walczy o prawdziwą zmianę w modzie. Wiedziałam, że będę nosić każdy element tej stylizacji – od sukienki po kolczyki.
Na koniec założyłam rzeczy, które już miałam: prostą złotą bransoletkę mojej mamy (odziedziczoną po jej mamie), perłowy naszyjnik od Alaseius, mój vintage’owy perłowy pierścionek zaręczynowy oraz pierścionek z topazem babci Bea, który zostawiła mi, gdy odeszła w zeszłą wiosnę.
Fot. Ryan Duffin
Współpracowałam z Alex Crowder z Field Studies Flora przy moim bukiecie. Tworzy ona oszałamiające, rzeźbiarskie kompozycje z lokalnych, sezonowych kwiatów, a ja dałam jej wolną rękę. Dała nawet mojemu synowi mały bukiet. Miał na sobie sneakersy Veja Kids (kolor wybrał sam), garnitur pasujący do taty i koszulkę Mini Rodini.
Fot. Ryan Duffin
Mając umówioną wizytę w urzędzie stanu cywilnego na 11 rano, nie mieliśmy dużo czasu na przygotowania. Neil Pittman, który układa moje włosy od dziesięciu lat, przedstawił mnie swojej niezwykle utalentowanej przyjaciółce, makijażystce Natalii Thomas. Ich przyjaźń, a także moja długa historia z Neilem, sprawiły, że o 7 rano zaczęliśmy w miłej atmosferze – kawa, makijaż i fryzura w kuchni, podczas gdy moi rodzice zajmowali się synem. Gdy skończyli, czułam się jak ja, tylko trochę bardziej wypielęgnowana. Wsunęłam sukienkę i płaszcz, a następnie pojechaliśmy metrem do ratusza. Nieznajomi w pociągu Q uśmiechali się do nas, sprawiając, że całe miasto wydawało się częścią naszej uroczystości.
Nasz fotograf, Ryan Duffin, spotkał się z nami przed ratuszem. Ceremonia była tym, czego się spodziewałam – pary w różnym wieku i o różnym pochodzeniu czekały na swoją kolej, wymieniając gratulacje. Choć nasze zaręczyny były długie, a procedura w urzędzie prosta, zaskoczyłam samą siebie (i wszystkich obecnych), płacząc przed ołtarzem. Zwykle to mój mąż jest tym bardziej emocjonalnym, ale to była naprawdę wyjątkowa chwila.
Fot. Ryan Duffin
Potem poszliśmy na lunch do Russ & Daughters. Moja przyjaciółka, artystka Sam Bloom, przywitała nas z aparatem i pięknie uwieczniła ten dzień na kliszy. Powrót do restauracji, w której zaręczyliśmy się sześć lat wcześniej – na tej samej ulicy, gdzie rodzina mojej babci ponad sto lat temu ledwo wiązała koniec z końcem, sprzedając pończochy – przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Kilka razy zamknęłam oczy i poczułam jej obecność, a także głębsze znaczenie naszych przemyślanych, małych wyborów.
Fot. Sam Bloom
Gdy opowiedziałam Niki Russ Federman, której rodzina założyła Russ & Daughters, o znaczeniu tej lokalizacji, powiedziała: „Kto wie – może moja prababcia Bella Russ lub któraś z córek Russów kupowała pończochy z tego straganu! Lubię mówić, i trochę w to wierzę, że wszystkie drogi prowadzą z powrotem na Lower East Side”. Rozmyślałam nad jej słowami, gdy jechaliśmy pociągiem B do domu na Brooklynie.
Szczerze mówiąc, nigdy nie śniłam o tym dniu. Moje marzenia zawsze dotyczyły pracy nad sprawami, na których mi zależy, i znalezienia społeczności, która podziela te wartości. Ale wplatając te idee w życie z partnerem, który je rozumie – i znajdując znaczenie w szczegółach – skończyłam ze ślubem, o którym nawet nie wiedziałam, że go chcę.